poniedziałek, 28 lipca 2014

Charlie - "podpieracz ścian".

 
Więc. Tak właściwie przygotowywałam się do innego wpisu, ale w ostatniej chwili zmieniłam zdanie. Zresztą, nawet nie szykowałam w nim nic nadzwyczajnego. Dzisiaj pobawię się w kogoś na kształt krytyka filmowego, ale na swój sposób.
 
Film, którego temat pragnę poruszyć nosi nazwę "Charlie". Bardzo ładny, prosty tytuł, niczym nie przypominający oryginalnego - "The Perks of Being a Wallflower", a po polsku "Plusy bycia frajerem". Oczywiście "perks" nie znaczy "plusy", a "wallflower" - "frajer", aczkolwiek takie tłumaczenie wydaje mi się być najfajniejszą alternatywą :)

*żeby Was nie ogłupić, trochę teorii:
perks - dodatkowe korzyści
wallflower - osoba podpierająca ściany na dyskotekach.

No. Film przedstawia historię nastoletniego chłopaka, który przez swoją nieśmiałość i małe problemy psychiczne ma trudności z nawiązaniem dobrego kontaktu wśród rówieśników. Jednak spotkanie szalonego Patricka i pięknej Sam zapoczątkowuje historię niezwykłej przyjaźni. Ale czym byłby film bez przeciwności losu? Biedny Charlie nie ma łatwo, lecz dzięki dobremu sercu i przełamywaniu swoich granic, ma szanse na kompletną zmianę swojego życia.

Ok, właśnie ustaliliśmy, że krytykiem filmowym nie zostanę, ale mimo wszystko bardzo polecam tę produkcję. Opis, moim zdaniem, nie wyróżnia się niczym szczególnym, ale scenariusz, reżyseria, muzyka, obsada! Wszystko świetne!

Za post zabrałam się właściwie dlatego, że już dawno nie obejrzałam filmu, który chciałabym zobaczyć jeszcze raz, i jeszcze raz, i jeszcze raz znowu. Bardzo motywuje. Od siebie dodam jeszcze tyle, że moim zdaniem wielu fanów filmu zauważyło właśnie to, że "możemy wszystko, yolo!", ale mało kto dostrzegł, że drogą do tego jest przełamywanie się, znajdowanie w sobie tej krzty odwagi. Stąd, nawiązując do tego, moimi perełkami w filmie są dwa momenty. Jeden, gdy Charlie przełamuje się i zagaduje do Patricka na meczu (co doprowadziło do cudownych rzeczy, jak np. spotkanie swojej miłości - Sam) oraz drugi..: 

 Zapraszam do tańca ;)

(koniecznie całość, to tylko 2 minuty)


*produkcja na podstawie książki Stephena Chobsky'ego.
 

niedziela, 8 czerwca 2014

Magiczne miejsce.

Gdyby tak potraktować magię jako emocję, a nie zjawisko, to teoretycznie można by stwierdzić, że ona istnieje, prawda? Mam nadzieję, bo nie wiem jak inaczej określić to uczucie.
Są takie miejsca lub chwile, w których odczuwamy coś nienazwanego, ale do których epitetów na pewno możemy zaliczyć słowo "przyjemność". Ten, kto miewa takie stany zrozumie... ten, kto nie - sprawa wątpiąca.
"O czym ona pisze? Co to za głupoty?"
No, ostatnio ona ma sporo spraw na głowie. Koniec roku = wielkie zamieszanie. Jak już wielokrotnie wspominałam, nie należę do osób dobrze zorganizowanych. Dlatego zamieszanie końcoworoczne w moim niezorganizowaniu to jak czarna dziura w czarnej dziurze (mistrzyni metafory).
 
Ale wracając z przestrzeni kosmicznej na ziemię... Chciałam się trochę pocackać z tematem. Jak widać, nie poruszyłam żadnych egzystencjalnych kwestii, jak to mam w zwyczaju. Tym razem chodziło mi o coś zupełnie przeciwnego - zero refleksji, zero myślenia. Sam relaks.
Dlatego żeby nadać jakąkolwiek wartość temu wpisowi, może zwrócę uwagę właśnie na odpoczynek. Pomijając fakt, że jest on istotną kwestią w dbaniu o naszą fizyczność, chcę uwzględnić fakt, że dba on również o naszą mentalność.
 
(nie, to nie mój ogródek)
 
Chodzi mi o magię. Magię jako emocję. W dobie współczesnego świata, gdzie rządy objęły pośpiech czy praca, warto czasem przystopować. Warto znaleźć miejsce, w którym czujemy się dobrze i bezpiecznie - taki swój azyl. Moim magicznym miejscem jest mój ogródek. Kocham zieleń, a tutaj jej nie brakuje. Kocham ćwierkanie, a wróble same tutaj przylatują. Kocham nic nierobienie, a tutaj jest ono najprzyjemniejsze.
 
Polecam odpoczynek - od pracy, od myśli, od komputera.
To często pomaga w przywróceniu kondycji naszemu samopoczuciu.

 
 
Masz już swoje magiczne miejsce?

poniedziałek, 5 maja 2014

Sedno szczęścia |?| własna tożsamość.

Często zastanawiałam się nad tym, co czyni nas szczęśliwymi ludźmi. Zdesperowana przeglądałam wszelkie fora internetowe z poradami o zyskaniu szczęśliwego życia.
Doceniaj to, co masz. Wykorzystuj szanse. Otaczaj się radosnymi ludźmi. bla, bla, itd.
Ok, popieram wszystkie powyższe rady, ale zastosowanie się do żadnej z nich nie dało mi pełnej satysfakcji. Więc szukałam dalej.
 
I wiecie, co znalazłam?
Nic.
 
Something,somewhere went terribly wrong
 
Aż pewnego dnia uświadomiłam sobie, w czym tkwi mój problem. Otóż problem mój tkwi w innych. Tak, to inni są moim problemem.
Ale zanim zaczniecie komentować głupotę powyższego stwierdzenia, pragnę ją nieco uściślić. A więc:
W XXI wieku (jak i w każdym innym stuleciu) ludzkość przyjęła pewne wzorce, konwencje, normy. Ten (nieświadomy?) błąd polega na tym, że większość z nas próbuje się w te wzorce na siłę wpasować. Bo przecież: "X lat to najlepszy okres życia. Powinniśmy z tego korzystać, bawić się i szaleć!". Próbując podporządkować swoje życie do takiego trybu zupełnie zapomniałam o swojej tożsamości. Ja taka nie jestem. Nie lubię imprez, nie lubię szaleństw i nie lubię zmian. Więc jak mam być szczęśliwa usiłując robić coś, czego nie lubię?
 
Kolejny krok to akceptacja swojej tożsamości. Szczerze mówiąc, samo przypomnienie sobie o tym, "kim jestem" niewiele mi dało. Zaczęłam źle czuć się z tym, że nie korzystam z życia jak inni, że przyjęty wzór nastoletniego życia XXI wieku nie sprawia mi przyjemności. Dlatego teraz ostro pracuję nad akceptacją. Nie mogę patrzeć na to, w jaki sposób żyją inni. Jedni będą szczęśliwi tańcząc na dyskotekach, inni w domu czytając książkę. Dopiero akceptacja faktu, że szaleństwa nie przynoszą mi uczuciowej satysfakcji, ale przynosi mi ją spokój i realizowanie siebie na swój sposób... to jest
(wg mnie) sedno szczęścia.
A ty jesteś szczęśliwy?